piątek, 25 lipca 2014

Rozdział 50.

Stanęłam jak wryta. Na przeciwko mnie stał pan Han, ale nie patrzyliśmy na siebie. Jakbyśmy byli w innych światach. Przewróciłam oczami, popatrzyłam wpodłogę, przenosząc cały ciężar ciała na lewą nogę, a drugą wygiełam. Trzeba było się jakoś z tam tąd jakoś wydostać. Pan Han pidniósł głowę, a twarz mówiła "olśniło mnie".
- Wiem jak się z tąd wydostać - powiedział cicho - na razie chodźmy w kółko i patrzyjmy na siebie tak jakbyśmy mieli na siebie rzucić - nadal mówił cichym głosem. - Tam stoi dwóch, a za nimi jest krótki korytarz i ta winda. Musimy udawać, że walczymy...
- A potem ich załatwić - dopowiedziałam, domyślając się, o co mu chodzi.
- Tak.
- Ta, tylko ze mnie jezt marny aktorzyna.
- No ze mnie też... Ale trzeba spróbować.
I tak było, spróbowaliśmy. Parę razy on dostał ode mnie, a ja od niego. Ale w pewnym momencie, gdy już byliśmy na przeciwko tych dwóch kolesi, załatwiliśmy ich z mocnego kopniaka. Od razu byli na glebie i nie mogli złapac oddechu, a nam udało się dobiec do windy  nim wstali. Pojechaliśmy tak jakby na piętro niżej i uciekaliśmy jakimś tunelem. Dotarliśmy do tak jakby starego magazynu. Tam tylko stanęliśmy oboje w tym samym czasie jak słup soli. Tam byli zakładnicy których wziął Peter i zaraz on sam wyszedł z cienia i patrzył na nas z pogardą.
- Ty skurwysynu ! - krzyknęłam, chciałam biec w jego stronę, ale powstrzymał mnie stojący obok pan Han, mimo to ja nadal się szarpałam.
- Nie tak szybko. Na końcu tej zabawy staniesz ze mną w pojedynku - popatrzyłam na niego z przymróżonymi oczami - na początek musicie się z tąd wydostać i znaleźć bąbę, którą ukryłem w tym mieście - to powiedziawszy nagle zniknął w cieniu. Podbiegłam do dużych drzwi. Zamknięte. Wracając ponownie doznałam szoku. Akurat teraz padło światło tajemniczego mężczyznę, którego nie mogłam wcześniej rozpoznać. Niedowiary, to był Sam. Nie wiedziałam co o tym myśleć, ale próbowałam bardziej skoncentrować się nad tym, jak z tam tąd spieprzyć. Biegnąc jeszcze z powrotem, rozejżałam się. Były tylo okna. Małe, ale człowiek by się przecisnął, ale były wysoko. W owym magazynie były jeszcze stare rusztowania. Zaraz mój wzork powędrował na pana Hana. Siedział zrezygnowany, jakby się poddał. 
- O co chodzi? - spytałam. 
- O nic. 
- Przecież widzę. 
- Nie wiem... Czy to ma sens.
- Wyszystko jakiś sens musi mieć. 
- No nie wiem. 
- Niech pan wyżuci to co pana trapi. 
- Ech... Znowu zawiodłem rodzinę. Najpierw zajmowałem sie tylko pracą na komisarjacie. Następnie jak nie miałem do kogo wracać, zostałem marnym dozorcą, a teraż to... 
- Jak... to...
- Ten bandyta porwał moją żonę i córkę, a nie wiem co mam robić - wtedy popatrzyłam na twarz czerwoną od płaczy dziewczynki, obok niej była zapewne jej matka, potem koło niej Cassis i Sam. Jedno nie dawało mi spokoju, " pracy na komisatjacie", dowiedziałam się zaraz, że pan Han był policjantem, założył rodzinę, która od niego odeszła, bo za bardzo zajmował się pracą. 
- Proszę wstać - powiedziałam nagle. - Nie pozwolę na to, żeby pan mi się tu załamywał i stracił wszystko. Ja bym nie chciała, żeby prze ze mnie zginął człowiek, nawet którego nie nawidzę. Tak poza tym, to musimy się z tąd wynosić, a potem znajść bombę. 
- No ale jednak najpierw trzeba sie z tąd wydostać - powiedział, wstając z miemsca i staną koło mnie. 
- Ta ake jak. 
- Chyba wiem... - powiedział i ruszył w stronę rusztwania - wejdę, wybiję okno i zobaczę, jak można z gąd się wydostać! - krzykną, bo był kilka kroków przede mną. 
- Okay. Ale potem będę musiała się wspiąć, a moja równowaga nie jest zbyt dobra na dachach. 
- Pukk co, nie musisz jej nadużywać - powiedział z uśmiechem pan Han i zwinnie wspiął sie po tym rusztowaniu. Wybił szybę, wyszedł. Za kilka minut pojawił si w oknie i powiedział, że można sid z tąd wydostać. Trzeba było pójść na dach, ktory jest nisko i zeskoczyć. " No to teraz muszę naruszyć tą swoją równowagę" - powiedziałam na głos i ruszyłam w spinaczkę po rusztowaniu. 

No i jest. Jeżeli są błędy, to przepraszam, pisałam na tablecie. 
Mam nadzieję, że się podobało i czekam na wasze opinie :-) .

wtorek, 15 lipca 2014

Rozdział 49.

Rozejrzałam się w jedną, potem w drugą stronę. Po mojej prawej siedział jakiś chłopak, a po lewej jakaś dziewczyna. on spokojnie siedział, ale widać był, że się czymś zamartwia. Ona natomiast miała twarz schowaną w kolana i po cichu szlochała. Nie wiedziałam co o tym myśleć, że mnie zabrali i teraz tu siedzę. Nie znałam ich, ale pewnie jak to bandziory wymyślą coś, co się w głowie nie mieści. Wstała. nie miałam żadnego zamiaru, ale nade mną było okno, wspięłam się i czekało mnie tam rozczarowanie. Były w nim kraty. 
- Kurwa - przeklęłam pod nosem. Zeszłam z tego jakby parapetu. Trochę się porozglądałam. Nie widziałam żadnej szansy ucieczki z tam tego miejsca.
- Nie ma stąd żadnej ucieczki - odezwał się nieznajomy. - A robią takie rzeczy, albo tobie karzą je robić, że wolałabyś umrzeć - po chwili dodał, a ja popatrzyłam się tylko na niego. Złapałam się za głowę.
- Jak sobie pomyślę, co robią, to mam ochotę ich pozabijać - powiedziałam. 
- Dla każdego wymyślają coś innego, ale zawsze jest to brutalne. Hmm... brutalne to mało powiedziane.
- Kurwa, ja to zawsze muszę się wpieprzyć w jakieś gówno, które strasznie śmierdzi - powiedziawszy to, podeszłam pod brudną kamienną ścianę i usiadłam. Wzdychnęłam ciężko. Popatrzyłam w tam tym momencie przed siebie. Siedziałam tak przez dłuższy czas. W końcu przyszli po mnie jacyś umięśnieni faceci. Otworzyli kraty, wzięli mnie jak psa i przygwoździli do ściany, a potem skuli. Szliśmy przez korytarz, potem do windy. To była winda towarowa. W ogóle, to był budynek po jakiejś fabryce. Wjechaliśmy, chyba, na drugie piętro. Wychodząc z tej windy, wkroczyliśmy w w tunel z zwykłej siatki ogrodzeniowej, a potem, dosłownie, rzucili mnie w kąt tak jakby klatki. 
Wyglądało to jak ring, do nielegalnych walk. zaraz przyprowadzili kogoś. jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam kto to jest. Powoli wstając odczułam ból w prawej ręce, gdyż na nią upadłam, gdy tamten mnie rzucił. zrobiłam krok lewą nogą, zaraz lekko ją uginając w kolanie, zaraz prostując i nachylając się, przymróżyłam oczy i popatrzyłam na niego, akurat ujawnił trochę swojej twarzy. 
- Pan Han? - spytałam trochę niepewnie. On tylko podniósł powoli głowę i zaraz staną na nogi. Widać, że on też był zdziwiony.
- Agnes? - spytał z niedowierzaniem - Co ty tutaj robisz? 
- Jak zwykle chciałam dobrze, a wyszło jak zawsze, a pan?
- Na mnie się mszczą.
- Nieciekawie.
- No. Tym bardziej teraz, kiedy będą kazać nam walczyć. 
- Co? Ja nie będę z panem walczyć. W końcu to dzięki panu umiem się bronić - powiedziałam stojąc jak na baczność na przeciw niego - Normalnie spytałabym pana, co u pana słychać, ale w tym momencie, kombinuję jak z tond zwiać. 
- Nie da się - staną na przeciwko mnie i popatrzył smutnymi oczami. 
- Jak to się nie da, zawsze się da, trzeba tylko pomyśleć - powiedziałam rozglądając się. 
- Widzę, że się znacie i nie muszę was przedstawiać - usłyszeliśmy głos, jakby z nikąd. Dopiero wtedy zauważyliśmy, że wokół jest pełno ludzi. też bandziory - Jeżeli chcecie, żeby przeżyli - w tym momencie pojawił się obraz czterech postaci, jakiejś kobiety i dziecka, ujrzałam też Cassie i kto? Tak się zdziwiłam, stanęłam w bezruchu i szczęka mi opadła ile mogła, Ale nie miałam pewności, był straszny cień na tą postać. Usta mieli zaklejone taśmą. na szyi mieli sznurek, pod stopami stołki, które były przywiązane jednym sznurkiem - musi zostać jedno na ringu - kontynuował - ale wtedy też nie przeżyją wasi bliscy i przyjaciele. Więc jak chcecie, że by oni przeżyli, przeżyć musicie wy. Zaczynamy walkę! - zakończył swoje przemówienie. 
- W skrócie mówiąc, to muszę cię pokonać, żeby moi bliscy przeżyli, ale twoi zginą? 
- Tak - powiedział ze smutkiem pan Han.
- Chore, to jest chore. to jest po prostu kurwa chore. 


Aleee ja wymyślam... Ech
Ale nie musieliście chociaż czekać :)

piątek, 11 lipca 2014

Rozdział 48.

Spałam jak zabita. Nic nie słyszałam. Musiałam być nieźle zmęczona. Okazało się, że Lili nocowała, a Richard spał na kanapie w salonie. Razem zrobiliśmy śniadanie, a po jego zjedzeniu poszłam do siebie. Akurat zadzwoniła Cassie. Była zdenerwowana i jakby uciekała. Mówiła zdyszanym głosem. Powiedziała żebym uważała na siebie, bo Peter coś knuję, a właściwie uknuł i może realizować swój plan. Mimo wszystko, trochę się przestraszyłam. Do południa siedziałam cicho w swoim pokoju, obejrzałam film ze słuchawkami na uszach, potem przeglądałam internet słuchając muzyki. Kiedy już nie miałam co robić, wyszłam ze swojego pokoju, akurat Lili wyszła.Podszedł do mnie Richard, popatrzył się na mnie swoim wzrokiem prosto w moje niebieskie oczy. Wzrok jego był jakby z pretensjami. 
-Znowu się biłaś... - powiedział, gdyż ostatnio często wdawałam się w bójki.
- Nie mów jak moi rodzice, kiedy byłam mała. Tak biłam się, ale musiałam. 
- A to niby dlaczego? 
- A co miałam pozwoli, żeby jakiś debil pobił swoją dziewczynę do nieprzytomności? - powiedziałam, idąc w kierunku kuchni. 
- Jak zwykle musisz się wtrącać w nie swoje sprawy - powiedział lekko z poczuciem humoru. 
- No cóż, taka już jestem, nieprawdaż piesku? - zwróciłam się do stojącego obok mnie Rex'a, a on radośnie szczekną. Będąc w kuchni jeszcze bardziej poczułam się głodna i postanowiłam zrobić sobie kanapkę. Potem nie wiedząc co ze sobą mam zrobić, wyszłam na spacer, oczywiście do parku i oczywiście był tam Sam. Uhh... Chodząc sobie wśród uliczek rozbrzmiał dzwonek mojego telefonu. To była Cassie. 
- Możemy się spotkać? - spytała, mówiąc do słuchawki. 
- Jasne. Gdzie? 
- Na ulicy WallStraße, za piętnaście minut. 
- Ok, już idę. - i ruszyłam w tamtą stronę. Długo nie szłam. Byłam pierwsza, bo Cassie jeszcze nie było.trochę poczekałam, gdy nagle poczułam ostry ból w okolicach karku, po chwili straciłam przytomność.
Obudziłam się ... No właśnie sama nie wiem gdzie. Leżę na jakimś łóżku. Ono było stare, ale to był piękny mebel, tylko nie zadbany. Ręce miałam skute w kajdany, przymocowane do oparcia łóżka. Musiałam tam leżeć długi czas, bo miałam już otarcia na nadgarstkach. Nie wiedziałam o co chodzi, temu co mnie porwał. Ale przypomniało mi się, że miałam spotkać się z Cassie, a ta ostrzegałam mnie przed jej facetem. Pomyślałam, że to właśnie on. Okazało się, ze dobrze się domyślałam. To Peter za tym stał. Przyszedł do pokoju opuszczonego domu, gdzie byłam ja. 
- Oo, nasza Matka Teresa, obrończyni uciśnionych. Niestety, ciebie już nikt nie uratuje. Dzisiaj jedziemy w pewne miejsce. Ale reszta będzie nieprzyjemna - powiedział wrednie, a ja popatrzyłam się na niego złowrogim wzrokiem, a kiedy wychodził, popatrzyłam się tym samym wzrokiem, kiedy odwrócił głowę w moją stronę. 
Następnego dnia przyszli do mnie zawiązali oczy jakąś szmatą odkuli od łóżka, ale i tak ponownie skuli moje ręce. zaprowadzili mnie do jakiegoś auta, ruszyliśmy. Podczas drogi gadali po rusku, więc mało co zrozumiałam. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zaprowadzili mnie do jakiejś celi, zrobionej ze zwykłej siatki ogrodniczej. rozkuli i rzucili jak psa, w wyniku czego uderzyłam całkiem mocno o mur. Trochę mnie "zatkało", przez jakiś czas nie mogłam wziąć  oddechu, osunęłam się i po chwili siedziałam na ziemi. Tak na ziemi, bo to były jakieś podziemia, bez wylanej posadzki. W końcu mogłam wziąć oddech, ale było mi ciężko go wziąć i był powolny. Za jakiś czas dopiero normalnie oddychałam. I dopiero w tamtym momencie zobaczyłam, że ktoś w sąsiedniej celi jest.


No i jest. W końcu !!! 
Wiem, wiem. Ostatni był wieki temu, jeju chyba gdzieś w marcu...
Czekam na opinie i jeżeli nie możecie ogarnąć co dzieję się w rozdziale, doradzam, aby przeczytać poprzedni rozdział ;)
Zapraszam jeszcze na dwa moje blogi :

http://the-catalyst-lift-me-up-let-me-go.blogspot.com/
http://fani-linkin-park-i-nie-tylko.blogspot.com/ 

Pozdrawiam, 
Agnes